Kompot starego kawalera to stary jak swiat przepis, ktorego wariacji jest tyle ilu starych (nie tylko) ;) kawalerów.
W oryginale polega na tym ze przez całe lato do upatrzonego wcześniej glinianego garnka z pokrywka wsypujemy po kolei sezonowe owoce. Sezon rozpoczynaja truskawki, potem czereśnie, wiśnie maliny etc... Każdą warstwę zasypujemy cukrem i zalewamy spirytusem lub wódką. Lub mieszanką spirytusu i wódki. Pod koniec lata kompot jest gotowy i można go przechowywać w tej formie aż do Bożego Narodzenia. Można go też rozlać do ładnych słoiczków i wykorzystać jako prezent, z którego każdy na pewno sie ucieszy...
Moja dzisiejsza wariacja na temat tego przepisu wynikła z tego że zobaczyłam na targu śliczne, pieknie pachnące brzoskwinie- UFO.
Wziełam więc zapomniane w zamrażarce niedopite butelki wódeczki:
Oraz miód pitny dwójniak, którego nikt w formie oryginalnej nie chce nigdy pić:
Następnie trzeba było wyparzyć duży słoik. Podzielić brzoskwinie na ćwiartki, usunąć petki i poukładać owoce w wyparzonym słoiku przesypując każdą warstwę cukrem, cynamonem i goździkami. Następnie całość zalać odrobiną miodu pitnego i wódką. Voila.....
Teraz tylko dobrze schować w głebi jakiejś szafki , a wyciagnięty niespodziewanie w jesienną szarówkę kompocik będzie cudownym nastrojo-poprawiaczem. A umiejętnie użyty może również zostać gwiazdą jakiegoś przyjęcia. Sos alkoholowy który powstanie, po zjedzeniu owoców jest tez idealnym syropem do nasączania tortów. Warto sobie zrobić na zimę taką przyjemnostkę :)
środa, 27 czerwca 2012
niedziela, 24 czerwca 2012
Chleby
Wczorajsza wizyta w Zapiecku zainspirowała mnie do tego, żeby napisać coś niecoś o chlebie.
To jest kolejny przykład tego, że jak raz się spróbuje tradycyjnego wypieku, to niewiele jest komercyjnie dostępnych chlebów, które będą nam smakować. Ja w zeszłym roku, chyba głównie z nudów, postanowiłam nauczyć się piec własny chleb na zakwasie. Dostałam dwie książki o pieczeniu chleba, przeszperałam internet i ..... NIEWIELE. Nie wiem czemu ale wiekszość podanych tam przepisów nie wychodziła, przynajmniej mnie. Myślę że głównym problemem było wyczucie konsystencji chleba, czasu pieczenia i zakwas.
Podobno pierwszy zakwas, tak jak wiele rzeczy, powstał przez przypadek. Jakaś gospodyni zostawiła zaczyn na chleb na słońcu i zapomniała o nim, a jak upiekła go na drugi dzień okazało się, że chleb z niego wyrośnięty jest lepszy, bardziej puszysty.
Przepis na zakwas jest prosty:
Pierwszego dnia bierzemy 200 gram mąki żytniej razowej, dodajemy do tego nieco letniej wody (tak żeby masa miała konsystencję gęstej śmietany). I zostawiamy na 24 godziny.
Po tym dodajemy kolejne 100 gram mąki, dolewamy wody, mieszamy i odstawiamy. I tak przez 5 dni. Po tym czasie mamy własny zakwas.
Problem z tak przygotowanym zakwasem jest taki , że to dopiero jest zakwasowe niemowle. Zakwas z każdym urzyciem robi się coraz silniejszy i optymalną siłę wyrastania osiąga z mojego doświadczenia dopiero po kilku miesiącach regularnego pieczenia ( tzn taką, kiedy wyrobiony chleb rośnie dwie-trzy godziny, a nie cały dzień i wyrasta rzeczywiście dwa razy wiekszy niż wyjściowy). Tego już w książkach nie piszą. Nie ma też u nas tradycji przekazywania zakwasu z pokolenia na pokolenia, jaką mają np. włosi. Ich livedo madre to coś, co zrobiła bliżej nie określona pra-pra-pra babka. Sugeruję poprosić o pierwszy zakwas osobę ,która swojego już jakich czas urzywa. To zdecydowanie oszczędza frustacji pierwszych miesięcy ;).
Mam już zakwas, który stoi zawsze w lodówce. Co robię, żeby był z niego chleb?
Dzień przed pieczeniem (optymalnie jakieś 12 godzin) do 200 g zakwasu dodaje 200 g mąki żytniej razowej i nieco ciepłej wody i odstawiam zakryty ściereczką na 12 godzin.
Po 12 godzinach zaczyn powinien podwoić swoją objętość a na przekroju mieć wyraźne bąbelki. Połowę tak otrzymanego zakwasu odkładam do lodówki na kolejne pieczenie a drugą połowę łączę z:
200 gram mąki żytniej razowej
200 gram mąki przennej razowej
200 gram mąki orkiszowej
2 łyżki miodu
1.5 łyżeczki soli
I rozprowadzam wszystko niewielką ilością ciepłej wody, tak by masa była dość spoista. Jeśli będzie zbyt wodnista, to chleb będzie mokry w środku, a tego nie chcemy.
Odkładamy ciasto na 30 minut w ciepłe miejsce, żeby popracowało a następnie przekładamy je do wytłuszczonej i wysypanej ziarnami (dynia, słonecznik, mak, sezam? ) formy i odstawiamy do rośnięcia. Po wyrośnięciu pieczemy w piekarniku nagrzanym do 180 stopni celsjusza (termoobieg) lub 200 stopni celsjusza (bez termoobiegu) przez 55 minut. Chleb jest dobry gdy skórka naciskana patyczkiem do ciasta nie ugina się od razu, a wyciągnięty z formy chleb wydaje głuchy dźwięk, jak w niego popukać.
Ale najlepsze jest to:
1) Przygotowanie zaczynu (dzień wcześniej)- 3 minuty
2) odmierzenie składników i wyrabianie ciasta- 5 minut.
3) rośnięcie - kilka godzin, ale to nas nie interesuje, bo chleb rośnie, a my nie musimy go pilnować. Możemy np pójść na zakupy, a upiec go po powrocie.
4) pieczenie - 55 minut. Czas poświęcony- 1 sek. na włączenie piekarnika.
Razem to daje 8 minut i 1 sekundę naszego czasu, który trzeba poświęcić żeby otrzymać to:
Jak myślicie, warto? :)
p.s: a to chleb z pieca chlebowego , z Zapiecka:
To jest kolejny przykład tego, że jak raz się spróbuje tradycyjnego wypieku, to niewiele jest komercyjnie dostępnych chlebów, które będą nam smakować. Ja w zeszłym roku, chyba głównie z nudów, postanowiłam nauczyć się piec własny chleb na zakwasie. Dostałam dwie książki o pieczeniu chleba, przeszperałam internet i ..... NIEWIELE. Nie wiem czemu ale wiekszość podanych tam przepisów nie wychodziła, przynajmniej mnie. Myślę że głównym problemem było wyczucie konsystencji chleba, czasu pieczenia i zakwas.
Podobno pierwszy zakwas, tak jak wiele rzeczy, powstał przez przypadek. Jakaś gospodyni zostawiła zaczyn na chleb na słońcu i zapomniała o nim, a jak upiekła go na drugi dzień okazało się, że chleb z niego wyrośnięty jest lepszy, bardziej puszysty.
Przepis na zakwas jest prosty:
Pierwszego dnia bierzemy 200 gram mąki żytniej razowej, dodajemy do tego nieco letniej wody (tak żeby masa miała konsystencję gęstej śmietany). I zostawiamy na 24 godziny.
Po tym dodajemy kolejne 100 gram mąki, dolewamy wody, mieszamy i odstawiamy. I tak przez 5 dni. Po tym czasie mamy własny zakwas.
Problem z tak przygotowanym zakwasem jest taki , że to dopiero jest zakwasowe niemowle. Zakwas z każdym urzyciem robi się coraz silniejszy i optymalną siłę wyrastania osiąga z mojego doświadczenia dopiero po kilku miesiącach regularnego pieczenia ( tzn taką, kiedy wyrobiony chleb rośnie dwie-trzy godziny, a nie cały dzień i wyrasta rzeczywiście dwa razy wiekszy niż wyjściowy). Tego już w książkach nie piszą. Nie ma też u nas tradycji przekazywania zakwasu z pokolenia na pokolenia, jaką mają np. włosi. Ich livedo madre to coś, co zrobiła bliżej nie określona pra-pra-pra babka. Sugeruję poprosić o pierwszy zakwas osobę ,która swojego już jakich czas urzywa. To zdecydowanie oszczędza frustacji pierwszych miesięcy ;).
Mam już zakwas, który stoi zawsze w lodówce. Co robię, żeby był z niego chleb?
Dzień przed pieczeniem (optymalnie jakieś 12 godzin) do 200 g zakwasu dodaje 200 g mąki żytniej razowej i nieco ciepłej wody i odstawiam zakryty ściereczką na 12 godzin.
Po 12 godzinach zaczyn powinien podwoić swoją objętość a na przekroju mieć wyraźne bąbelki. Połowę tak otrzymanego zakwasu odkładam do lodówki na kolejne pieczenie a drugą połowę łączę z:
200 gram mąki żytniej razowej
200 gram mąki przennej razowej
200 gram mąki orkiszowej
2 łyżki miodu
1.5 łyżeczki soli
I rozprowadzam wszystko niewielką ilością ciepłej wody, tak by masa była dość spoista. Jeśli będzie zbyt wodnista, to chleb będzie mokry w środku, a tego nie chcemy.
Odkładamy ciasto na 30 minut w ciepłe miejsce, żeby popracowało a następnie przekładamy je do wytłuszczonej i wysypanej ziarnami (dynia, słonecznik, mak, sezam? ) formy i odstawiamy do rośnięcia. Po wyrośnięciu pieczemy w piekarniku nagrzanym do 180 stopni celsjusza (termoobieg) lub 200 stopni celsjusza (bez termoobiegu) przez 55 minut. Chleb jest dobry gdy skórka naciskana patyczkiem do ciasta nie ugina się od razu, a wyciągnięty z formy chleb wydaje głuchy dźwięk, jak w niego popukać.
Ale najlepsze jest to:
1) Przygotowanie zaczynu (dzień wcześniej)- 3 minuty
2) odmierzenie składników i wyrabianie ciasta- 5 minut.
3) rośnięcie - kilka godzin, ale to nas nie interesuje, bo chleb rośnie, a my nie musimy go pilnować. Możemy np pójść na zakupy, a upiec go po powrocie.
4) pieczenie - 55 minut. Czas poświęcony- 1 sek. na włączenie piekarnika.
Razem to daje 8 minut i 1 sekundę naszego czasu, który trzeba poświęcić żeby otrzymać to:
Jak myślicie, warto? :)
p.s: a to chleb z pieca chlebowego , z Zapiecka:
sobota, 23 czerwca 2012
Kaszubski Zapiecek
No i było tak jak zazwyczaj, tzn. że droga ważniejsza niż cel :)
W ten weekend na Kaszubach święto kaszebskiej maleny. Czyli inaczej truskawkobranie. Jak co roku odbywa się w Złotej Górze i to był dziś mój cel . W dodatku zbiegło się ono w tym roku w czasie z naszym prywatnym truskawkowym swietem- tzn. dniem wekowara. Nieprzebrane ilości truskawek są tego dnia gotowane i pakowane do słoików, żeby starczyły na cały rok. Jak się człowiek raz przyzwyczai do własnych dżemów to jakoś ciężko zjeść taki ze sklepu....
W każdym razie wczesnym przedpołudniem udało nam sie wyjechać z miasta na wycieczkę. Muszę powiedzieć , że festyn jak festyn- nic ciekawego. Pewnym smaczkiem jest wata cukrowa i strzelnice- takie jak kiedyś były w każdym wesołym miasteczku. Można tam na przykład ustrzelić misia narzeczonej ;). Ale jeśli ktoś szuka prawdziwej regionalnej kuchni to raczej nie jest dobry adres. Truskawek nieprzebrane ilości, niezły mus truskawkowy, który od niedawna jest produktem regionalnym, ale poza tym bez wiekszych zachwytów.
Natomiast w drodze powrotnej zaintrygował mnie napis przy drodze: piec chlebowy. A że ciekawskim stworzeniem jestem to oczywiście musiałam zobaczyć co tam jest.
A było miejsce absolutnie przeurocze, bezpretensjonalne i takie właśnie, jakich niestety niewiele. Nazywa się:
I jest w Ostrzycach pod numerem:
W środku mają małą chatkę z prawdziwym ceglanym piecem chlebowym:
W którym wypiekają tradycyjny kaszubski chleb na zakwasie, z ziemniakami. Jeśli przyjedzie się rano, to będzie ciepły :)
Poza tym w karcie to co można złapać w jeziorze: lin, okoń... Dwa domowe ciasta, jedna zupa (dziś ogórkowa) a do picia, poza tym co wszedzie, np. kawa zborzowa. Ceny bardzo przystepne a bez dopłaty dostaje się taki widok jak poniżej i masę ustronnych miejsc gdzie można te pyszności zjeść. Sami popatrzcie:
My przywieźliśmy do domu chleb i lina w śmietanie którego zaraz na późną kolację spałaszujemy. No a latem na pewno wrócimy na lunch. Przepysznie!
W ten weekend na Kaszubach święto kaszebskiej maleny. Czyli inaczej truskawkobranie. Jak co roku odbywa się w Złotej Górze i to był dziś mój cel . W dodatku zbiegło się ono w tym roku w czasie z naszym prywatnym truskawkowym swietem- tzn. dniem wekowara. Nieprzebrane ilości truskawek są tego dnia gotowane i pakowane do słoików, żeby starczyły na cały rok. Jak się człowiek raz przyzwyczai do własnych dżemów to jakoś ciężko zjeść taki ze sklepu....
W każdym razie wczesnym przedpołudniem udało nam sie wyjechać z miasta na wycieczkę. Muszę powiedzieć , że festyn jak festyn- nic ciekawego. Pewnym smaczkiem jest wata cukrowa i strzelnice- takie jak kiedyś były w każdym wesołym miasteczku. Można tam na przykład ustrzelić misia narzeczonej ;). Ale jeśli ktoś szuka prawdziwej regionalnej kuchni to raczej nie jest dobry adres. Truskawek nieprzebrane ilości, niezły mus truskawkowy, który od niedawna jest produktem regionalnym, ale poza tym bez wiekszych zachwytów.
Natomiast w drodze powrotnej zaintrygował mnie napis przy drodze: piec chlebowy. A że ciekawskim stworzeniem jestem to oczywiście musiałam zobaczyć co tam jest.
A było miejsce absolutnie przeurocze, bezpretensjonalne i takie właśnie, jakich niestety niewiele. Nazywa się:
I jest w Ostrzycach pod numerem:
W środku mają małą chatkę z prawdziwym ceglanym piecem chlebowym:
W którym wypiekają tradycyjny kaszubski chleb na zakwasie, z ziemniakami. Jeśli przyjedzie się rano, to będzie ciepły :)
Poza tym w karcie to co można złapać w jeziorze: lin, okoń... Dwa domowe ciasta, jedna zupa (dziś ogórkowa) a do picia, poza tym co wszedzie, np. kawa zborzowa. Ceny bardzo przystepne a bez dopłaty dostaje się taki widok jak poniżej i masę ustronnych miejsc gdzie można te pyszności zjeść. Sami popatrzcie:
My przywieźliśmy do domu chleb i lina w śmietanie którego zaraz na późną kolację spałaszujemy. No a latem na pewno wrócimy na lunch. Przepysznie!
niedziela, 17 czerwca 2012
Czereśniowy szał
Dziś rano dostałam alarmujący sms od dziadków, że trzeba przyjechać ogołocić czereśnię bo owoce już tak dojrzały że pozostawione na drzewie jeszcze jeden dzień zmarnieją.
To rzeczywiście była prawdziwa klęska urodzaju. Gałęzie wyglądały jak grona winogron. Wszystkie były dosłownie oplecione kolorowymi wisienkami. No więc narwaliśmy dwie wielkie siaty i jeszcze jakieś miednice owoców i dzisiejsze całe popołudnie spędziłam przy nowej drylownicy usiłując zagospodarować tą obfitość.
A oto co z niej powstało:
Placek z czereśniami:
Na ciasto:
20 dkg mąki
15 dkg cukru
20 dkg masła
4 jajka
1 łyżeczka proszku do pieczenia.
W jednej misce mieszam mąkę z proszkiem do pieczenia.
W drugiej misce ubijam masło z cukrem na puszysta masę. Dodaję po kolei, po jednym jajku, a następnie po trochu mąkę z proszkiem do pieczenia, cały czas miksując na małych obrotach. Otrzymuję dosyć gęstą masę, którą wykładam na wyłożoną folią aluminiową blachę średniej wielkości (otrzmamy dosyć cieńką warstwę ciasta- ok 1 cm) . Na wierzchu układam wydrylowane czereśnie. Gotowe ciasto piekę w piekarniku ok 45 minut w 175 stopniach celsjusza (termoobieg) aż będzie na wierzchu złote. Czereśni w trakcie układania nie wciskamy tylko delikatnie kładziemy na powierzchni ciasta bo ciasto urośnie w trakcie pieczenia i samo wchłonie owoce do środka. Gotowe posypujemy cukrem pudrem.
Ta baza jest idealnym 'spodem' do wszelkich placków owocowych przez cały rok. Używałam już jej do placka z: wiśniami, rabarbarem, śliwkami,jabłkami, jagodami, poziomkami i brzoskwiniami. Generalnie można użyć wszystkiego co nie puszcza zbyt dużej ilości soku.
Przed:
Po:
Kompot z czereśni na zimę:
Nie podam tu dokładnych ilości bo chyba nie ma to sensu, skoro i tak zawsze używamy różnej ilości składnika wyjściowego, czyli owoców. Podam tylko proporcję.
W wyparzonych słoikach układam dosyć ciasno wydrylowane czereśnie.
Zagotowuję syrop z ok 500 g cukru na litr wody. Zalewam czereśnie gorącym syropem, zakręcam i pasteryzuję w garnku z gotującą się wodą przez około 15 minut.
Przepis prosty jak drut, ale kompletnie mnie uwiódł smak tych zakonserwowanych owoców poprzedniej zimy, kiedy znalazłam kilka zapomnianych słoików w piwnicy babci. Są świetnym dodatkiem do lodów i wszelkich deserów. Poza tym czereśnie, podobnie jak rabarbar, to jedne z niewielu owoców które są prawdziwie sezonowe i których nie można kupić np w styczniu, jeśli się akurat ma taką fantazję. Za to taki kompot .... :)
Ostatnio miałam mniej czasu żeby pisać, bo czas obfitości ma swoje prawa i wymagania. Ale dzięki temu rośnie w mojej spiżarni ilość pełnych słoików różnych pyszności. Nie wiem jak dla Was ale dla mnie to jeden z najpiekniejszch widoków, jak pod koniec gorącego lata patrzę na obciążone jego owocami półki.
To rzeczywiście była prawdziwa klęska urodzaju. Gałęzie wyglądały jak grona winogron. Wszystkie były dosłownie oplecione kolorowymi wisienkami. No więc narwaliśmy dwie wielkie siaty i jeszcze jakieś miednice owoców i dzisiejsze całe popołudnie spędziłam przy nowej drylownicy usiłując zagospodarować tą obfitość.
A oto co z niej powstało:
Placek z czereśniami:
Na ciasto:
20 dkg mąki
15 dkg cukru
20 dkg masła
4 jajka
1 łyżeczka proszku do pieczenia.
W jednej misce mieszam mąkę z proszkiem do pieczenia.
W drugiej misce ubijam masło z cukrem na puszysta masę. Dodaję po kolei, po jednym jajku, a następnie po trochu mąkę z proszkiem do pieczenia, cały czas miksując na małych obrotach. Otrzymuję dosyć gęstą masę, którą wykładam na wyłożoną folią aluminiową blachę średniej wielkości (otrzmamy dosyć cieńką warstwę ciasta- ok 1 cm) . Na wierzchu układam wydrylowane czereśnie. Gotowe ciasto piekę w piekarniku ok 45 minut w 175 stopniach celsjusza (termoobieg) aż będzie na wierzchu złote. Czereśni w trakcie układania nie wciskamy tylko delikatnie kładziemy na powierzchni ciasta bo ciasto urośnie w trakcie pieczenia i samo wchłonie owoce do środka. Gotowe posypujemy cukrem pudrem.
Ta baza jest idealnym 'spodem' do wszelkich placków owocowych przez cały rok. Używałam już jej do placka z: wiśniami, rabarbarem, śliwkami,jabłkami, jagodami, poziomkami i brzoskwiniami. Generalnie można użyć wszystkiego co nie puszcza zbyt dużej ilości soku.
Przed:
Po:
Kompot z czereśni na zimę:
Nie podam tu dokładnych ilości bo chyba nie ma to sensu, skoro i tak zawsze używamy różnej ilości składnika wyjściowego, czyli owoców. Podam tylko proporcję.
W wyparzonych słoikach układam dosyć ciasno wydrylowane czereśnie.
Zagotowuję syrop z ok 500 g cukru na litr wody. Zalewam czereśnie gorącym syropem, zakręcam i pasteryzuję w garnku z gotującą się wodą przez około 15 minut.
Przepis prosty jak drut, ale kompletnie mnie uwiódł smak tych zakonserwowanych owoców poprzedniej zimy, kiedy znalazłam kilka zapomnianych słoików w piwnicy babci. Są świetnym dodatkiem do lodów i wszelkich deserów. Poza tym czereśnie, podobnie jak rabarbar, to jedne z niewielu owoców które są prawdziwie sezonowe i których nie można kupić np w styczniu, jeśli się akurat ma taką fantazję. Za to taki kompot .... :)
Ostatnio miałam mniej czasu żeby pisać, bo czas obfitości ma swoje prawa i wymagania. Ale dzięki temu rośnie w mojej spiżarni ilość pełnych słoików różnych pyszności. Nie wiem jak dla Was ale dla mnie to jeden z najpiekniejszch widoków, jak pod koniec gorącego lata patrzę na obciążone jego owocami półki.
poniedziałek, 11 czerwca 2012
Crumble z resztek
Crumble jest jednym z moich ulubionych deserów. Gorące owoce z chrupiącą skórką. Do tego na przykład lody albo bita śmietana. Pycha. Jest bardzo proste, lekkie i można je zrobić praktycznie ze wszystkiego co akurat mamy pod ręką.
Na mnie po przyjeździe z krótkiego urlopu czekały bardzo mocno dojrzałe brzoskwinie, które kupiłam w ubiegłym tygodniu. Miałam też resztkę rabarbaru z rabarbarowych panienek. Brzoskwinie już lada moment by skapitulowały więc postanowiłam zrobić z nich ten przysmak.
Na farsz:
pokrojony w kostkę rabarbar
pokrojone w kostkę brzoskwinie
cukier, cynamon- do smaku
Na ciasto:
300 g mąki
30 g masła
100 g cukru
Składniki na farsz kroimy w kostkę i mieszamy w misce z cukrem i cynamonem.
Składniki na ciasto (kruszonkę) wrzucamy do czystego woreczka i mieszamy dokładnie, tak by powstały grudki.
Farsz wkładamy do naczynia żaroodpornego i posypujemy kruszonką.
Wkładamy crumble do piekarnika rozgrzanego do 175 stopni (termoobieg) na około 30 minut- aż kruszonka będzie krucha, złoto-brązowa a owoce puszczą sok.
Podawać można na ciepło lub na zimno. Teraz przed nami długi okres różnych owocowych przysmaków więc wariacji na temat crumble będzie pewnie milion. Jest to rewelacyjny sposób na utylizację nieco już przejrzałych owoców.
A jesienią crumble z jabłkami nie ma sobie równych.
Na mnie po przyjeździe z krótkiego urlopu czekały bardzo mocno dojrzałe brzoskwinie, które kupiłam w ubiegłym tygodniu. Miałam też resztkę rabarbaru z rabarbarowych panienek. Brzoskwinie już lada moment by skapitulowały więc postanowiłam zrobić z nich ten przysmak.
Na farsz:
pokrojony w kostkę rabarbar
pokrojone w kostkę brzoskwinie
cukier, cynamon- do smaku
Na ciasto:
300 g mąki
30 g masła
100 g cukru
Składniki na farsz kroimy w kostkę i mieszamy w misce z cukrem i cynamonem.
Składniki na ciasto (kruszonkę) wrzucamy do czystego woreczka i mieszamy dokładnie, tak by powstały grudki.
Farsz wkładamy do naczynia żaroodpornego i posypujemy kruszonką.
Wkładamy crumble do piekarnika rozgrzanego do 175 stopni (termoobieg) na około 30 minut- aż kruszonka będzie krucha, złoto-brązowa a owoce puszczą sok.
Podawać można na ciepło lub na zimno. Teraz przed nami długi okres różnych owocowych przysmaków więc wariacji na temat crumble będzie pewnie milion. Jest to rewelacyjny sposób na utylizację nieco już przejrzałych owoców.
A jesienią crumble z jabłkami nie ma sobie równych.
Pierogi z twarogiem, kaszą gryczaną i miętą
Tak jak obiecałam dziś będzie o tym co zrobiłam z zakupionego u gospodarzy twarogu.
Przepis jest babciny, a babcia pochodzi z okolic Lublina, gdzie było to bardzo popularne danie. Oczywiście pierogi popularne w Polsce były wszędzie, ale ten farsz jest typowy dla lubelszczyzny.
Na farsz:
0.5 kg twarogu
Śmietana 18%
Jedna saszetka kaszy gryczanej
Pęczek świeżo zerwanej mięty
Nieco cukru.
Twaróg ugniatamy ze śmietaną tak, by otrzymać dość zwartą konsystencję. Kaszę gryczaną parujemy, studzimy i dodajemy do masy serowej. Miętę siekamy drobno i dodajemy do farszu. Doprawiamy małą ilością cukru (pierogi nie mają być bardzo słodkie).
Na ciasto:
500 g mąki tortowej
2 jajka
szczypta soli
woda
Ciasto na pierogi zagniatamy z wodą tak by było miękkie i sprężyste ale nie kleiło się do palców. Następnie rozwałkowujemy, wykrawamy brzegiem szklanki koła , nakładamy farsz i sklejamy.
Pierogi gotujemy we wrzącej wodzie, tak długo aż wypłyną na powierzchnię. Następnie osuszamy je na suchej ściereczce i podpiekamy na maśle, żeby miały chrupiącą skórkę. Ja zawsze do podpiekania pierogów używam masła z dodatkiem oliwy, dzięki czemu masło się nie pali bo oliwa ma wyższą temperaturę spalania niż masło.
RADA 1: Zawsze, jak już siadam do kręcenia pierogów, to robie ich znacznie więcej niż potrzebuję na dany dzień. Nadwyżkę zamrażam (surowe, opruszone mąką, żeby się nie sklejały- koniecznie przed gotowaniem!!!) . Wtedy w dowolnej chwili wystarczy tylko wrzucić zamrożone pierogi na gotującą się wodę i dalej postępować tak jak ze świeżymi. I obiad gotowy. Pierogi są pyszne, ale nie oszukujmy się - przygotowanie farszu, ciasta, lepienie. To zajmuje dużo czasu i powoduje (przynajmniej w mojej kuchni) pobojowisko. Więc wolę zrobić raz więcej na czarną godzinę. :)
RADA 2: Również zaanektowana od babci. Babcia nie lubiła niczego marnować. A z wykrawania ciasta często zostawało trochę skrawek . Babcia kroiła te skrawki na małe kluseczki i też gotowała je,tak jak pierogi. Podsmażone na maśle, z gęstą śmietaną i miodem były naszym największym przysmakiem i czasem babcia na naszą prośbę robiła je nawet bez okazji pierogów. :)
Przepis jest babciny, a babcia pochodzi z okolic Lublina, gdzie było to bardzo popularne danie. Oczywiście pierogi popularne w Polsce były wszędzie, ale ten farsz jest typowy dla lubelszczyzny.
Na farsz:
0.5 kg twarogu
Śmietana 18%
Jedna saszetka kaszy gryczanej
Pęczek świeżo zerwanej mięty
Nieco cukru.
Twaróg ugniatamy ze śmietaną tak, by otrzymać dość zwartą konsystencję. Kaszę gryczaną parujemy, studzimy i dodajemy do masy serowej. Miętę siekamy drobno i dodajemy do farszu. Doprawiamy małą ilością cukru (pierogi nie mają być bardzo słodkie).
Na ciasto:
500 g mąki tortowej
2 jajka
szczypta soli
woda
Ciasto na pierogi zagniatamy z wodą tak by było miękkie i sprężyste ale nie kleiło się do palców. Następnie rozwałkowujemy, wykrawamy brzegiem szklanki koła , nakładamy farsz i sklejamy.
Pierogi gotujemy we wrzącej wodzie, tak długo aż wypłyną na powierzchnię. Następnie osuszamy je na suchej ściereczce i podpiekamy na maśle, żeby miały chrupiącą skórkę. Ja zawsze do podpiekania pierogów używam masła z dodatkiem oliwy, dzięki czemu masło się nie pali bo oliwa ma wyższą temperaturę spalania niż masło.
RADA 1: Zawsze, jak już siadam do kręcenia pierogów, to robie ich znacznie więcej niż potrzebuję na dany dzień. Nadwyżkę zamrażam (surowe, opruszone mąką, żeby się nie sklejały- koniecznie przed gotowaniem!!!) . Wtedy w dowolnej chwili wystarczy tylko wrzucić zamrożone pierogi na gotującą się wodę i dalej postępować tak jak ze świeżymi. I obiad gotowy. Pierogi są pyszne, ale nie oszukujmy się - przygotowanie farszu, ciasta, lepienie. To zajmuje dużo czasu i powoduje (przynajmniej w mojej kuchni) pobojowisko. Więc wolę zrobić raz więcej na czarną godzinę. :)
RADA 2: Również zaanektowana od babci. Babcia nie lubiła niczego marnować. A z wykrawania ciasta często zostawało trochę skrawek . Babcia kroiła te skrawki na małe kluseczki i też gotowała je,tak jak pierogi. Podsmażone na maśle, z gęstą śmietaną i miodem były naszym największym przysmakiem i czasem babcia na naszą prośbę robiła je nawet bez okazji pierogów. :)
Czuję miętę do twarogu
Uwielbiam włóczyć się po bezdrożach. Najbliżej mi do Kaszub, więc tam siłą rzeczy włóczę się najczęściej. Niezależnie jednak od tego czy włóczę się aktualnie po mieście czy po wsiach ogromną przyjemność sprawia mi chłonięcie tego co widzę. Kiedyś bardzo dawno temu byłam na warsztatach artystycznych, na których przez przypadek ttrafiłam do grupy plastycznej. Wykładowca dał nam jedno zadanie - mieliśmy przejść się po mieście, gdzie odbywały się warsztaty (a było to małe, dosyć nieciekawe miasteczko), znaleźć przestrzeń, która będzie nas inspirowała i zmienić ją w jakiś sposób (np tworząc instalację lub malując mural). Chodziło o to, by dodać do przestrzeni miasta naszą jego interpretację. Z początku wydawało mi się to straszliwie nudne ale konieczność wykonania zadania spowodowała, że zaczełam po tym miasteczku chodzić i patrzeć na nie zupełnie innymi oczami. Oczami kogoś, kto szuka inspiracji. Okazało się np. że stare kamiennice mają przepiękne tęczowo-pastelowe zacieki, idealne do tworzenia bajkowych malowideł. Od tego czasu często bawię się w detektywa i najbardziej interesuje mnie to, co moge znaleźć za jakimś pozornie mało interesującym rogiem.
Pewnie się zastanawiacie co to wszystko ma wspólnego z kuchnią. A właśnie dużo... :) Jak się mieszka w dużym mieście to kupienie krewetek, dobrego wina czy wasabi nie przedstawia większej trudności. Natomiast kupienie prawdziwego mleka, masła czy sera jest absolutnie awykonalne. Podobnie trudno dostępne są ekologiczne warzywa czy owoce. Za granicą już od dawna żywność ekologiczna jest dużo droższa od tej ogólnodostępnej, ale dostępna. W Polsce , o dziwo, jeszcze nie osiąga zawrotnych cen ale za to znalezienie źródła takich dóbr jest zadaniem niezwykle trudnym.
Zupelnie niedawno wracając z całodniowej wycieczki zobaczyłam, schowany za rogiem, na skrzyżowaniu, taki znak:
Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym nie sprawdziła co się tam mieści. Mój mąż nie był zachwycony perspektywą zawracania komuś głowy w niedzielne popołudnie ale to, co tam znaleźliśmy zmieniło zdecydowanie jego nastawienie. Okazało się że gospodarze stworzyli strefę wolną od GMO i wytwarzają produkty ekologiczne, posiadające unijne certyfikaty. Produkują jaja (z prawdziwego wolnego wybiegu- sama widziałam stada kur rozgrzebujące podwórko), produkty mleczne i mięsne- w tym, latem, jagnięcinę. :) mmmmm....
Kupiliśmy twaróg- który notabene od razu podbił moje serce, bo Pan spakował go nam prosto z durszlaka na którym obciekał. Pachniał łąką i krowami. Poza tym kupiliśmy mleko, które nie było białe, tylko kremowe (gospodarze nie odwirowują smietany). Wiedzieliście, że mleko nie jest białe? I jaja. Jak staliśmy i wybieraliśmy twaróg to przez przypadek dostalam kolejny certyfikat tego miejsca. Pani Gospodyni stwierdziła że ten mniej udany twaróg będzie dla kurczaków. Bo wykluły się kurczaki. Uśmiechnełam się wtedy w duchu, że kurczaki nietrzymane w klatkach, które dostają do jedzenia, taki pyszny świeżo zrobiony twaróg, na pewno potem robią pyszne, zdrowe jaja :).
Na twaróg miałam chytry plan. Jutro powiem jaki. :)
Pewnie się zastanawiacie co to wszystko ma wspólnego z kuchnią. A właśnie dużo... :) Jak się mieszka w dużym mieście to kupienie krewetek, dobrego wina czy wasabi nie przedstawia większej trudności. Natomiast kupienie prawdziwego mleka, masła czy sera jest absolutnie awykonalne. Podobnie trudno dostępne są ekologiczne warzywa czy owoce. Za granicą już od dawna żywność ekologiczna jest dużo droższa od tej ogólnodostępnej, ale dostępna. W Polsce , o dziwo, jeszcze nie osiąga zawrotnych cen ale za to znalezienie źródła takich dóbr jest zadaniem niezwykle trudnym.
Zupelnie niedawno wracając z całodniowej wycieczki zobaczyłam, schowany za rogiem, na skrzyżowaniu, taki znak:
Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym nie sprawdziła co się tam mieści. Mój mąż nie był zachwycony perspektywą zawracania komuś głowy w niedzielne popołudnie ale to, co tam znaleźliśmy zmieniło zdecydowanie jego nastawienie. Okazało się że gospodarze stworzyli strefę wolną od GMO i wytwarzają produkty ekologiczne, posiadające unijne certyfikaty. Produkują jaja (z prawdziwego wolnego wybiegu- sama widziałam stada kur rozgrzebujące podwórko), produkty mleczne i mięsne- w tym, latem, jagnięcinę. :) mmmmm....
Kupiliśmy twaróg- który notabene od razu podbił moje serce, bo Pan spakował go nam prosto z durszlaka na którym obciekał. Pachniał łąką i krowami. Poza tym kupiliśmy mleko, które nie było białe, tylko kremowe (gospodarze nie odwirowują smietany). Wiedzieliście, że mleko nie jest białe? I jaja. Jak staliśmy i wybieraliśmy twaróg to przez przypadek dostalam kolejny certyfikat tego miejsca. Pani Gospodyni stwierdziła że ten mniej udany twaróg będzie dla kurczaków. Bo wykluły się kurczaki. Uśmiechnełam się wtedy w duchu, że kurczaki nietrzymane w klatkach, które dostają do jedzenia, taki pyszny świeżo zrobiony twaróg, na pewno potem robią pyszne, zdrowe jaja :).
Na twaróg miałam chytry plan. Jutro powiem jaki. :)
wtorek, 5 czerwca 2012
Rabarbarowe dziewczynki
Rabarbar to jedno z moich ulubionych warzyw. Niestety co roku sezon na na prawdę dobry rabarbar kończy się równie szybko jak się zaczyna i człowiek nawet nie zdąży się w nim rozsmakować a już go nie ma. W tym roku rabarbarowy sezon przyszedł wyjątkowo szybko. Z pewną dozą niedowierzania, ale na szczęście ufając swoim zmysłom, zakupiałam jakies dwa tygodnie temu wielkie kosze rabarbaru, z którego wyprodukowałam zapas musu na ten rok. Było to jeszcze przed blogiem więc ten przepis ewentualnie za rok... ;)
Teraz rabarbar na straganach nadal jest ale już nie ma takiego zapachu jak ten sprzed dwóch tygodni. Ponieważ jednak ten do ciast nie musi być aż tak hiperaromatyczny jak ten do przetworów, więc zakupiłam go czym predzej bo marzyły mi się dziś muffinki z rabarbarem na które przepis poniżej.
Na ciasto:
ok 250 ml maślanki ( płynu pozostałego po wyrobie masła, nie maślanki z żywymi kulturami bakterii)
3 jaja
około 100 g mielonych migdałów
około 200 g mąki
1 łyżeczka proszku do pieczenia
150 g cukru
rodzynki wg uznania, wcześniej sparzone.
Składniki na ciasto mieszam widelcem w misce tak aby uzyskać masę o konsystencji jogurtu greckiego. Nakładam ciasto łyżką do formy do muffinek wyłożonej papilotkami.
W osobnej misce mieszam pokrojony na drobne kawalki rabarbar z cynamonem i dość dużą ilością cukru. Nakładam rabarbar na czubek każdej muffinki. Produkt przed pieczeniem wygląda mniej więcej tak:
Wstawiam muffinki do pieca nagrzanego do 175 stopni Celsujsza (termoobieg) na ok. 45 minut.
Po wyjęciu z pieca i posypaniu muffinek cukrem pudrem dostaje takie cudo:
Z koktajlem truskawkowym, tak jak na zdjęciu albo ze szklanką zimnego mleka to coś nie do zastąpienia . Muffinki to też świetne drugie śniadanie do pracy. Ma na pewno dużo mniej kalorii niż np zakupiony po drodze pączek, o walorach smakowych nawet nie dyskutując.
Krótko mowiąc rabarbarowe panienki są super!
Teraz rabarbar na straganach nadal jest ale już nie ma takiego zapachu jak ten sprzed dwóch tygodni. Ponieważ jednak ten do ciast nie musi być aż tak hiperaromatyczny jak ten do przetworów, więc zakupiłam go czym predzej bo marzyły mi się dziś muffinki z rabarbarem na które przepis poniżej.
Na ciasto:
ok 250 ml maślanki ( płynu pozostałego po wyrobie masła, nie maślanki z żywymi kulturami bakterii)
3 jaja
około 100 g mielonych migdałów
około 200 g mąki
1 łyżeczka proszku do pieczenia
150 g cukru
rodzynki wg uznania, wcześniej sparzone.
Składniki na ciasto mieszam widelcem w misce tak aby uzyskać masę o konsystencji jogurtu greckiego. Nakładam ciasto łyżką do formy do muffinek wyłożonej papilotkami.
W osobnej misce mieszam pokrojony na drobne kawalki rabarbar z cynamonem i dość dużą ilością cukru. Nakładam rabarbar na czubek każdej muffinki. Produkt przed pieczeniem wygląda mniej więcej tak:
Wstawiam muffinki do pieca nagrzanego do 175 stopni Celsujsza (termoobieg) na ok. 45 minut.
Po wyjęciu z pieca i posypaniu muffinek cukrem pudrem dostaje takie cudo:
Z koktajlem truskawkowym, tak jak na zdjęciu albo ze szklanką zimnego mleka to coś nie do zastąpienia . Muffinki to też świetne drugie śniadanie do pracy. Ma na pewno dużo mniej kalorii niż np zakupiony po drodze pączek, o walorach smakowych nawet nie dyskutując.
Krótko mowiąc rabarbarowe panienki są super!
Młodzież górą!
Lubicie warzywną młodzież?
Teraz jest już w zasadzie szczyt sezonu na warzywną młodzież, żeby nie powiedzieć, że jego koniec :) Jadaliśmy już różne jej odsłony. Szczególną furorę w tym roku zrobiły młode marchewki z grilla. Ale nad tym nie będę się dziś rozwodzić.
Dziś postanowilismy zrobić bardzo proste danie - składające się dosłownie z kilku składników. Ale są one teraz wiosną tak doskonałej jakości że ich połączenie to czysta ambrozja.
Młode ziemniaczki gotowane w mundurkach, w tercecie z blanszowanymi szparagami z kozim serem i polewą z octu balsamicznego oraz sadzonym jajem.
Młode ziemniaczki pokrojone w ćwiartki ugotowałam w mundurkach a nastepnie posypałam pokrojonym drobno koperkiem i młodym szczypiorkiem i posypałam drobno pokrojonym masłem, żeby je delikatnie otuliło topiąc się.
Zielone szparagi zblanszowałam w osolonej wodzie i miałam zamiar podać je z sosem beszamelowym ale w ostatniej chwili przypomniałam sobie o otwartym opakowaniu koziego sera typu feta, z którym wypadało już coś zrobić. Posypałam więc szparagi kruszonym serem i polałam je jednym z moich ulubionych sosów- balsamic glaze, czyli redukowanym octem balsamicznym. Połączenie okazało się być tak genialne, że chyba na stałe włącze je do mojego repertuaru.
No i na koniec posadziłam na patelni jajo. Sól pieprz i gotowe. Niby nic ale aromat młodych warzyw jest teraz tak niesamowity że nic więcej mi do szczęścia nie potrzeba.
Teraz jest już w zasadzie szczyt sezonu na warzywną młodzież, żeby nie powiedzieć, że jego koniec :) Jadaliśmy już różne jej odsłony. Szczególną furorę w tym roku zrobiły młode marchewki z grilla. Ale nad tym nie będę się dziś rozwodzić.
Dziś postanowilismy zrobić bardzo proste danie - składające się dosłownie z kilku składników. Ale są one teraz wiosną tak doskonałej jakości że ich połączenie to czysta ambrozja.
Młode ziemniaczki gotowane w mundurkach, w tercecie z blanszowanymi szparagami z kozim serem i polewą z octu balsamicznego oraz sadzonym jajem.
Młode ziemniaczki pokrojone w ćwiartki ugotowałam w mundurkach a nastepnie posypałam pokrojonym drobno koperkiem i młodym szczypiorkiem i posypałam drobno pokrojonym masłem, żeby je delikatnie otuliło topiąc się.
Zielone szparagi zblanszowałam w osolonej wodzie i miałam zamiar podać je z sosem beszamelowym ale w ostatniej chwili przypomniałam sobie o otwartym opakowaniu koziego sera typu feta, z którym wypadało już coś zrobić. Posypałam więc szparagi kruszonym serem i polałam je jednym z moich ulubionych sosów- balsamic glaze, czyli redukowanym octem balsamicznym. Połączenie okazało się być tak genialne, że chyba na stałe włącze je do mojego repertuaru.
No i na koniec posadziłam na patelni jajo. Sól pieprz i gotowe. Niby nic ale aromat młodych warzyw jest teraz tak niesamowity że nic więcej mi do szczęścia nie potrzeba.
poniedziałek, 4 czerwca 2012
Ile radości dają mi smaki...
Nie wiem jak Wam, ale mi niewiele rzeczy tak poprawia humor jak inspirujące smaki. Kojarzą mi się z miejscami, w których byłam, z emocjami które były moim udziałem, z pogoda, z dźwiękami, ze światłem. Podobno pamięć ma budowę sensualną. To znaczy, że każda chwila której doświadczamy zachowywana jest w naszym mózgu jako zbiór wszystkich doświadczeń zmysłowych i pozazmysłowych które się na nią złożyły. I tak jednym pomidor, na przykład, może się kojarzyć ze słońcem, pełnią lata i ciepłym sokiem cieknącym przez palce a innym z zapachem ziemi którą z niego otrzepywali i nieustannym gdakaniem kur sąsiada.
Dla mnie niewiele wspomnień ma tak wyraźne kolory jak wspomnienia smaków. Po latach mam zazwyczaj trudność z przypomnieniem sobie jak dokładnie wygladalo jakieś miejsce, które odwiedziłam. Czasem mam nawet kłopot z przypomnieniem sobie twarzy osoby, którą spotkałam. Natomiast smak, który zrobił na mnie wrażenie, zostaje we mnie na zawsze. Wystarczy, że o nim pomyśle i właściwie nadal go czuje na podniebieniu.
Ten blog powstał po to, żeby się dzielić z Wami tym co mnie inspiruje. Nie będzie zbiorem przepisów. Będzie notatnikiem.
Dla mnie niewiele wspomnień ma tak wyraźne kolory jak wspomnienia smaków. Po latach mam zazwyczaj trudność z przypomnieniem sobie jak dokładnie wygladalo jakieś miejsce, które odwiedziłam. Czasem mam nawet kłopot z przypomnieniem sobie twarzy osoby, którą spotkałam. Natomiast smak, który zrobił na mnie wrażenie, zostaje we mnie na zawsze. Wystarczy, że o nim pomyśle i właściwie nadal go czuje na podniebieniu.
Ten blog powstał po to, żeby się dzielić z Wami tym co mnie inspiruje. Nie będzie zbiorem przepisów. Będzie notatnikiem.
Subskrybuj:
Komentarze (Atom)